Powroty

Powroty

Joanna ciągle wracała do domu rodzinnego. Zawsze podekscytowana, ale i zawsze niepewna. Coś ją ciągnęło. I odpychało. Wysiadając z pociągu, przyspieszyła kroku i z chęcią wsłuchiwała się w dynamiczne stukanie obcasów o chodnik.

Jednak stanąwszy przed drzwiami, które przecież otworzyła w młodości tak wiele razy, czuła opór. Jakąś rozlewającą się po całym ciele słabość i niemoc, i ciężar, i smutek, i chęć odwrotu. Oczami wyobraźni już widziała, jak wita się z rodzicami, tymi samymi, których kochała, ale też których mogła spotykać tylko raz na jakiś czas. Była w niej miłość, i niechęć, i wrogość, i myśl, że coś jest z nią nie tak, iż reaguje w taki sposób, i że w ogóle stąd odeszła. I że ich zawiodła.

Uniosła rękę w stronę klamki. Przeciągła cisza wypełniła umysł, zakłócająca gwar i uliczny szum, a nawet obraz przed oczami. Cisza miała wiele wymiarów. I żadnego ze znanych. Tłukła się jak tygrys w klatce. Nie istniały myśli i nie było wspomnień, i znane jej emocje odeszły, i w tym odejściu zawierał się jej aktualny stan.

Gdy dotknęła dłonią klamki, usłyszała głos.

Rozejrzała się.

Lecz puste chodniki przedmieścia zasiały zwątpienie. I ziarno, które wywołało niezrozumiałe łzy. Oraz poczucie winy. Ale także złość.

Ten głos był dźwiękiem fantomowym. Istniał na zawsze, choć już dawno rozpłynął się w eterze minionych lat.

Męski głos nad jej głową.

Mówiący, bez przerwy. Krzyczący. I natarczywy. Budzący złość oraz nienawiść.

Ale bez tego głosu nie byłaby tym samym człowiekiem, który przecież tak wiele osiągnął. I który do dziś trzyma siebie w ryzach.

Nacisnęła klamkę, drzwi otworzyły się ze skrzypieniem, tak dobrze znajomym.

Uśmiechnęła się.

I weszła.

Kasty

Kasty

Photo by Frank Cone on Pexels.com

— Myślisz, że kiedyś będziemy tacy jak oni? — spytała Melinda, siedząc z Farkutem w niewielkim mieszkaniu na dwudziestym piątym piętrze jednego ze czterystu trzydziestu jednakowych wieżowców wznoszących się w dzielnicy dla zwyczajnych ludzi.

Mieszkali w dwudziestopięciomilionowym mieście.

— Mówią, że jak będziemy się ubierać i myśleć jak oni, to tak. — Farkut przesunął w smarttransie kolejne zdjęcie przedstawiające życie, które działo się za ogrodzeniem, w dzielnicy bogaczy. — Ale czy chciałabyś być jak oni?

— Amedia wygrała wycieczkę do Hivenu, będzie to wszystko widziała z bliska.

— Jak jej się to udało?

— Wzięła udział w konkursie na najpiękniejszy slogan opisujący właśnie Hiven. Wyobraź sobie domy stojące w odległości kilkudziesięciu albo nawet kilkuset metrów. Nikt ci nie zagląda do okna z kilku metrów, nie słyszysz sąsiadów, możesz robić, co ci się podoba.

— To prawda. Zobacz tutaj. — Farkut pokazał kolejne zdjęcie z bogatej dzielnicy, którą zwykli mieszkańcy nazywali Hiven. — Prawie przy każdym domu stoi helikopter. Ale to pęd ku złudnemu bogactwu, utopia.

Nagle na smarttransie przyciemniał ekran, trzymający go Farkut poczuł wibracje i za chwilę na ekranie wyświetliła się reklama społeczna.

Pokazała się na nim piękna, ale skromnie wyglądająca kobieta w średnim wieku, która siedziała w niewielkim mieszkaniu, w towarzystwie równie atrakcyjnego i także skromnego mężczyzny.

— Kiedyś myślałam, że pieniądze załatwią mi wszystko — mówiła aktorka. — Ale teraz wiem, że niczym nie zastąpi się prawdziwego życia. — Przytuliła się do towarzysza.

— Dokładnie tak jest — potwierdził przystojniak. — Pieniądze wszystkiego nie dają, tylko uczucia, emocje, miłość i życzliwość są rozwiązaniem.

Mężczyzna sięgnął po album ze zdjęciami i otworzył na pierwszej stronie. Obraz przejęła kamera zawieszona nad nimi, skierowana właśnie na ten album.

— Spójrzcie tu. — Wskazał na zdjęcie, na którym wsiadał do helikoptera. — Goniłem za karierą, za pieniądzem, ale zapominałem zarówno o sobie, jak i o moich bliskich. — Tym razem widać było jak to on przytula kobietę, która pokazała się w reklamie pierwsza. — Wtedy myślałem, że jestem szczęśliwy, że mam wszystko. Ale któregoś dnia zdałem sobie sprawę, że im mam więcej, tym chcę jeszcze więcej. I im więcej miałem, tym byłem bardziej zazdrosny, bardziej pazerny, a nawet bardziej wredny na co dzień.

— To prawda — potwierdziła kobieta. — Czasem trudno było z nim porozmawiać, bo tylko myślał o sukcesie i pieniądzach. Czasem trudno było z nim wytrzymać. Ale teraz… — Szeroko się uśmiechnęła i pocałowała przystojniaka w policzek.

— Teraz wystarcza mi to, co mam. Raz do roku wyjedziemy do ciepłego kraju, mam wykupione na cały rok stałe miejsce w autobusie do pracy i posadę w dobrej firmie. Cieszy mnie teraz to, że mogę się w pracy samorealizować. Poza tym firma sponsoruje mi kurs samorozwoju z zajęciami dwa razy w tygodniu. Dzięki temu odciąłem się od toksycznych ludzi, jeśli ktoś mnie próbuje wykorzystać, szybko to zauważam i jestem w stanie zareagować, a na dodatek cieszę się małymi rzeczami. Bo kiedyś to nawet tych wielkich było mi za mało.

Obraz reklamy się rozmył, a na ekranie pojawił się symbol chińskiego Yin i Yang.

Melinda i Farkut kliknęli jedną z osiemdziesięciu ikon dostępnych telewizji nadających filmy i po chwili włączył się czterdziesty siódmy odcinek serialu traktującego o lekarzu stosującym niekonwencjonalne metody działania.

— Zobacz — powiedziała Melinda. — Jestem z tobą szczęśliwa, ale chciałabym zamieszkać w Hivenie.

— I co? Jak miałabyś więcej, to jeszcze więcej byś chciała… — powiedział pobłażliwie. — Trzeba się cieszyć z tego, co mamy.

*****

W Hivenie rozmawia dwóch świetnie ubranych mężczyzn. Siedzą w wielkim apartamencie również na dwudziestym piątym piętrze, z tym że tu odległość między budynkami wynosi kilkadziesiąt metrów, a czasem kilkaset, a nie jak w dzielnicy dla zwykłych ludzi — kilka.

— A czy ty myślisz, że ten samorozwój to niby przypadkowo im daliśmy? — powiedział jeden z nich. — Zobacz, długo nie utrzymalibyśmy porządku, mając wszystko, podczas gdy oni mają tak niewiele.

— Myślisz, że zaczęłyby się rozróby?

— To więcej niż pewne. Człowiek musi czuć się w jakimś względzie lepszy. Historia dobitnie pokazuje, że zbyt duża różnica klas i majątku przynosi albo rewolucję, albo przynajmniej bunty. A to nikomu niepotrzebne. Teraz mają cel, do którego dążą, mają motywację i mają wartość wyższą. Poza tym samorozwój wyraźnie wskazuje, kto jest ich prawdziwym wrogiem: to toksyczni ludzie. Więc robią wszystko, żeby się od nich odciąć, żeby się rozwijać.

— Ja to myślałem, że ten samorozwój wymyślili sobie sami…

— A skąd! Każdy z nich myśli, że to wynik mądrości, dążenia do doskonałości, a tak naprawdę to my im to daliśmy. To taki rodzaj igrzysk, tyle że bezkrwawych. Każdy, kto chce, wynosi z tego satysfakcję, wynosi samozadowolenie, jest dzięki temu szczęśliwszy. I nie wyciąga łap po nasze.

— Sprytny plan…

— W dodatku zobacz: ciągle im wmawiamy, że dobro wraca, żeby być sobą, z nikim i niczym nie walczyć… — Pierwszy mężczyzna zaśmiał się na głos. — Mamy dzięki temu spokój, bo każdy bunt to zło, każde niepodporządkowanie się to walka.

— A kto w ogóle wpadł na ten pomysł, żeby im zapodać ten rozwój osobisty?

— Niedawno to samo pytanie zadał mi prezydent… — Mężczyzna pokręcił głową. — Powiem ci, że chyba już nikt tego nie wie.

— Pomysłodawca się nie ujawnił?

— No nie. Ale czy to ważne, kto to wymyślił? Ważne, że działa. Kilkanaście lat temu pojawiły się pierwsze reklamy mówiące o samorozwoju, poprzedni prezydent to dostrzegł i kazał bombardować w środkach masowego przekazu tym samym. I się zaczęło. Najpierw mało kto to podchwycił, bo komu by się chciało, ale jak celebryci zaczęli to chwalić, to opory zniknęły.

— Tak, ludzie są jak stado owiec, pójdą za przewodnikiem stada…

— Teraz już nic tego nie zatrzyma…

*****

W czeluści, gdzie nie było ziemi, nie było planety, nie było atmosfery ani nawet światła, coś zaczęło wibrować. Jakby zaginała się przestrzeń.

— Każda akcja niesie reakcję — zabrzmiał głos znikąd. — I każda wartość musi mieć swoją przeciwność. Zbyt duża ilość zła musi posiadać swoją przeciwwagę, czyli dobro. Świat zdąża ku gorszemu, więc musiało się pojawić coś, co sprawia, że ludzie chcą być lepsi. Że się doskonalą, że dbają o innych. A to, że obrało to czasem nieoczekiwany kierunek jak choćby z wynajdowaniem wszędzie ludzi toksycznych, wywyższaniem samego siebie, to taka kolej rzeczy. Tam, gdzie ludzie, tam nie ma rzeczy idealnych. Najważniejsze jednak, że nie wszyscy podążają ku moralnemu upadkowi. Dobroć nie zginie. Nigdy…

Wiara czy jej brak?

Wiara czy jej brak?

Wszystkie cywilizacje, także te całkowicie odrębne, wykształciły taką czy inną wiarę. Ile cywilizacji, tyle wiar. Nieważne, jak mocno rozwinęła się cywilizacja, miała swoją wiarę. Jaka jest więc przyczyna potrzeby wiary u każdego z nas? Jeden powie, że to odpowiedź na bezsensownie kończące się życie, w którym rozwinięta świadomość, także samoświadomość, kończy się nagle. Co się wtedy dzieje z tą świadomością? I z myślami, które trapiły człowieka? Ale czy myślenie, że śmierć jest powodem wiary, nie jest przypadkiem na wyrost? Czy nie jest tak, że po prostu człowiek tej wiary potrzebuje? Ma ją gdzieś zapisaną? A nawet jeśli wiara jest odpowiedzią na śmierć świadomości i występuję to w każdej cywilizacji, to czy właśnie wiara nie jest ewolucyjną odpowiedzią na pojawienie się świadomości? Tak czy inaczej, wiara u ludzi jest naturalna. Potrzeba wiary po prostu tkwi w człowieku.

A skoro jest potrzeba wiary, to żądni władzy ludzie wymyślili różne religie. Wiara jest więc naturalna, a religia to sposób manipulacji i kontroli społeczeństwa. Mimo iż społeczeństwo rozwija się, to człowiek od wielu wieków pozostaje tak samo inteligentny. Tak więc i w przeszłości znalazł się ktoś, kto wymyślił, że można wykorzystać potrzebę wiary do własnych celów.

Dziś jest mnóstwo zagorzałych ateistów, którzy zrobią wszystko, aby pokazać innym, że Boga nie ma. Czy ktoś, kto naprawdę nie wierzy, nie powinien pozostawać obojętny w kwestii wiary? A skoro nie pozostaje obojętny, znaczy to, że problem istnienia Boga go nurtuje. Tak więc mamy całe rzesze ludzi, którzy wierzą w nieistnienie Boga. Czyli sama wiara pozostaje nadal. Można w ten sposób wywnioskować, że to żadni ateiści, lecz ludzie wierzący, ale w inny sposób.

Duża też część osób dziś wierzy w to, co podsuwa np. buddyzm i ogólnie religie Dalekiego Wschodu. Tu również nie ma Boga jako takiego, istnieją jedynie nadprzyrodzone siły, które dotykają każdego z nas.

Tak więc mamy wiarę w nieistnienie Boga. I znów znaleźli się cwani, którzy wymyślili, że i tę wiarę można wykorzystać. I tak pojawiła się nowa religia. Tą religią jest wywyższanie samego siebie i cała machina tzw rozwoju osobistego. Tylko ja się zastanawiam, czy przypadkiem nie lepiej byłoby tę machinę nazwać machiną ROZBOJU osobistego. Dlaczego tak myślę? Bo boję się pomyśleć, jakie korzyści mają osoby, które wprowadziły ten rozwój osobisty. Czy to nie jest tak, że jesteśmy w ten sposób manipulowani w bardzo zawoalowany sposób? Niech się cieszy jeden z drugim, niech wydaje mu się, że się rozwija, jak ci na górze i tak czerpią z tego korzyści…

Cisza i ja

Cisza i ja

Tekst inspirowany piosenką “Silence and I” Alan Parsons Project

*****

Sam nie wiem, kim jestem. I kim byłem. To, co dziś odczuwam, to ciągłe falowanie. Zwisam z gałęzi wielkiego buka i kołysze się na wietrze, wykluwam się na gnieździe złożonym z patyczków pokrytym trawą i pierzem, wyrastam na polu, co go sokół po horyzont nie zmierzy, i zapadam się między ziarenka piasku, delikatnie łaskocząc ekosferę gleby.

Czy to ja, czy może już cały świat czuje? Czy tak miałem od zawsze, czy wraz z integrowaniem się ze światem przejąłem również jego czucie? Może to, o czym kiedykolwiek pomyślałem, zaległo na dnie mojej duszy i stanowi teraz fragment mnie? A może to zaraza odbiera mi fragmenty mojej prywatnej duszy i zastępuje je własnymi ochłapami tego, co widoczne na pierwszy rzut oka? A to, co prawdziwe nadal jest poza mną?

Zielona trawa trzeszczy mi w zmysłach, przekształcając się w mleko krowy, które piję nadal ze szklanej butelki? Takiego już nie sprzedają, ale codziennie przelewam je z kartonu do takiej właśnie butelki. I co rano słyszę w umyśle dzwonienie szkła, które generuje mleczarz z jednego z polskich seriali. A może to dźwięki z mojego dzieciństwa?

Mleko, kefir, serwatka, twaróg, ale tez jogurt. Wciąż czuję jego maźnięcie na nosie, które nastąpiło w momencie, gdy tak bardzo mi zależało na wyglądzie. A może Jola śmiała się z samego zdarzenia, a nie ze mnie?

Mówią, że jestem tym, co jem. Co wchłaniam. Co przyswajam. Być może też moja percepcja głęboka wszechświata nie bierze się z integracji, ale z tego, że wchłaniam wszystkiego po trochu? Nie tylko rośliny i mięso, ale i odrobiny kurzu, drobnego piasku i zwykłego wiatru połkniętego w czasie szaleńczego pędu wieczorem nad jezioro, które ugościło moje ciało chłodnym orzeźwieniem.

Leżę i myślę, że to i tak bez znaczenia, bo każdy atom ciała pochodzi z tych samych umarłych gwiazd. A skoro umarły one, to naturalną koleją rzeczy muszę umrzeć i ja. Tak czy siak, myślę sobie, że jest mi coraz lepiej nawet z tak nieprzychylną myślą. Czy to dlatego, że czuję energię całego wszechświata, który składa się z tych samych atomów co ja? Czy może dlatego, że zdałem sobie sprawę, iż to, że czuję tak dużo, nie znaczy, że tym jestem. A może ciągle mylimy jedno z drugim i dlatego chcemy więcej?

Sam nie wiem, kim jestem. I kim byłem. To, co dziś odczuwam, to ciągłe falowanie. Zwisam z miękkiego fotela i pragnę tylko niekończącego się oddechu. I uczucia, że nigdzie mi się nie spieszy.

Opowieść

Opowieść

Kobieta, Most, Mgła, Promień Słońca, Mistyczny

Kiedy chmury otuliły wierzchołki wzniesień, zacząłem szukać słońca. Zieleń łaskocząca po nogach dawała znać, że utknąłem. Nad morzem, przy klifach i wzgórzach. Zerknąłem więc na odległy horyzont, który zagrał miszmaszem zieleni i błękitu. Ułuda nieskończoności.

Wtedy pojawiłaś się ty, brunetka, co tak bardzo lubię. Przeszłaś przed moim domem i zamieszkałaś w sąsiedztwie.

*

Poczułem wenę. Usiadłem więc i pisałem. Wkrótce w moim gabinecie zaczęła się pojawiać mglista postać. Najpierw zarys tułowia, nóg, rąk, aż wreszcie rysy twarzy. To, co wybijało się ponad resztę szczegółów, to smutek oczu.

Pisałem dalej.

Dzień po dniu zapadając się coraz głębiej w zieleń wokół moich nóg, podałem rękę postaci z mgły. Uśmiechnęła się. Ucałowałem dłoń. Oblała się rumieńcem. A kiedy wypiła szklankę gazowanej wody, która akurat się znalazła, spytała, jak może mi pomóc.

– Naucz mnie kochać – odpowiedziałem.

– Ale wiesz, że jak to zrobię, przestanę być potrzebna?

– Naucz mnie po prostu kochać – powtórzyłem.

I tak od tego dnia siedziała przy mnie, gdy pisałem, jadła ze mną obiady, spała w tym samym łóżku, nawet myła mi plecy i głowę, zanurzając swoje mgliste palce w moje prawdziwe włosy.

Dotarłem do końca powieści. Zostały dwa rozdziały. Usiadłem więc z nią przy stole, przy palących się świecach i podałem szklankę gazowanej wody, która zabąbelkowała nawet przez skórę. Postać odeszła tego samego wieczoru. Po prostu rozpłynęła się w niebyt.

Nauczyła mnie kochać, mimo iż sama odeszła.

Nauczyła mnie subtelności, mimo iż nie chciałem.

Nauczyła mnie samego siebie, mimo iż byłem sobie obcy.

Przejąłem jej miłość, a ona moje emocje.

*

Powieść skończyłem dzień później. Pełen życia.

Tydzień później ty znów przechodziłaś obok mojego domu. Tym razem zerwałem zieleń z moich nóg, rozgoniłem chmury ze szczytów wzgórz i podszedłem. Przywitałem się, całując twoją dłoń.

Cywilizacja

Cywilizacja

Prezentuję swój tekst, za który otrzymałem I miejsce w konkursie “Opowiem Wam Historię” organizowanym przez ośrodek Arsus, a dotyczącym kilku dzielnic Warszawy.

Dzieli nas teraz cała cywilizacja.

Wyszedłem z domu przy ulicy Rolnej o siódmej rano. Jest połowa lipca, słońce nieco za chmurami, ale dość chłodno jak na tę porę roku. Staję przed wejściem, patrzę wokół i po raz kolejny nie mogę się nadziwić, jak bardzo zmieniła się Warszawa. Tutaj była granica stolicy jeszcze pięćdziesiąt lat temu. Ot, ledwie domostwa dochodziły do Doliny Służewieckiej. A teraz? Blokowisko opiera się o Las Kabacki. Ty też mieszkałaś na Rolnej, ale na drugim jej końcu, gdzie wtedy była wieś o nazwie Ursynów. Obecnie fragment ulicy z twojej strony nazywa się Gminna. Rolna została podzielona przez wielki Ursynów. Cywilizacja wkroczyła między nas i tkwi tak aż do dziś.

Pomyśleć, ile razy szedłem do ciebie na piechotę, grzęznąc w błocie. Do dziś czuję pod stopami tę maź o specyficznej konsystencji, która lepiła się, sprawiając, że każdy but ważył wiele kilogramów. Do tego dźwięk niedający się porównać z niczym innym — połączenie chlupania i odkorkowywania butelki. Taka przechadzka po błotnistej drodze, gdzie każdy krok wymaga wysiłku i uwagi, aby nie stracić równowagi i nie upaść. Tak sobie myślę, że ta nazwa to pamiątka po polach uprawnych, które rozciągały się na południe aż po Las Kabacki.

Byłaś na początku taka niedostępna. Co nie próbowałem amorów, to kąsałaś. Lecz wiedziałem, że to tylko zakazy twoich rodziców, które należy powoli przełamać. Byli tacy dystyngowani, tacy światowi, pracowali już wtedy w stolicy w biurze. A moja rodzina to zwykli chłopi, którzy mieli kilka hektarów. Twoi nie pozwalali nam się spotykać, ale i tak ukradkiem wyciągałem cię na randki. Bałaś się ich. Nie miałem prawie wykształcenia, ot podstawówkę i szkołę zasadniczą, choć zawsze mnie ciągnęło do edukacji. Dopiero później, gdy na naszym polu wybudowano bloki, poszedłem dalej do szkoły. Ukończyłem technikum rolnicze, potem SGGW. Wybrałem taki kierunek, jakby miał być mi jeszcze do czegoś potrzebny. Ale czym skorupka za młodu nasiąknie… powiadają.

W latach sześćdziesiątych mieszkałem tu jeszcze w drewnianej chacie, a obecny dom wybudowałem ponad czterdzieści lat temu. Stała tu nasza chałupa, kilka domostw, a dalej całe połacie pól uprawnych. Chyba nigdy nie przywyknę do tej całej nowoczesności, autobusów niskopodłogowych, wybetonowanych chodników i ulic pokrytych asfaltem. Za mojej młodości chadzało się po piaszczystych czy błotnistych drogach. Dziś to już nie to samo: buty niezabłocone, nogawki niezakurzone, ale i serce jakieś takie puste. Uwielbiałem jako dziecko iść polną drogą i muskać dłonią kłosy żyta — tak miło łaskotały. Do tego z niczym nie da się porównać szumu wiatru w złocistych łanach. To jakby szum morza, ale delikatniejszy, subtelniejszy, bardziej spokojny. Chyba znasz to uczucie, gdy obcujesz z naturą i czujesz tę jedyną w swoim rodzaju więź, której próżno szukać w świecie blokowisk, samochodów, maszyn i muzyki zagłuszającej wszystkie niuanse. Teraz wszystko takie techniczne, takie ugłaskane.

Dziś postanowiłem cię odwiedzić na piechotę. Choć sam nie wiem, jak tego dokonam — gubię drogę na starość w tych wszystkich obecnych ulicach, przejściach dla pieszych. Nawet nie ma gdzie spokojnie odpocząć. Parę tygodni temu jak szedłem na Ciszewskiego i usiadłem na trawniku, zainteresowała się młoda dziewczyna i spytała, czy ze mną wszystko w porządku. W sumie to chyba powinno być miłe, ale jakoś czuję się po tym jeszcze starzej, jakbym miał już wykorkować.

Pójdę Aleją KEN, bo najprościej. Najpierw chciałem mniej więcej starą Rolną, ale tamtędy mogłoby być ciężko, bo nawet nie poznałbym, którędy ta ulica biegła, tyle tego wszystkiego nastawiali. Tam, gdzie ciągnęła się stara Rolna, teraz i Centrum Onkologii, i wielkie osiedla jak chociażby Służew Nad Dolinką. W zasadzie istnieją tylko dwa fragmenty tej ulicy — jeden tu, na Mokotowie, a drugi na Ursynowie przy Górce Kazurce, biegnący z przerwami aż do ulicy Makolągwy, która dochodzi do Puławskiej.

Ruszam więc mokotowską częścią Rolnej na południe w stronę Ursynowa. Pod nogami zamiast piasku czy błota tępy beton i asfalt. Czasem mam wrażenie, że i zapach tego jest inny. Unosi się w powietrzu coś, co bardziej przypomina pomyje po próbówkach z laboratorium chemicznego niż miejsce, gdzie egzystuje człowiek. Dochodzę do linii metra, które powstawało kilkadziesiąt lat zbyt późno. Tu, od Wałbrzyskiej ciągnie się wzdłuż mojej trasy, aż prawie po sam Las Kabacki. Pierwsza linia metra w Warszawie i Polsce. Gdy otwarto ją, śmiano się, że Wąchock też jest wielkim miastem, bo ma tylko jedną linię metra mniej niż stolica. A ileż to trwały prace? I co to się działo podczas budowy wzdłuż KEN-u, która wtedy jeszcze nie istniała. Wielkie wykopy, mnóstwo błota i liczne incydenty, jak podtopienie czy problemy z gruntem. Dokładnie pamiętam dzień otwarcia pierwszej linii metra — to początek kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku. Opóźniło się to znacznie, głównie ze względu na brak pieniędzy, ale też zwiększone wymogi bezpieczeństwa. Ale kiedy już ruszyło, wszyscy mówili o metrze. Zbliżało nas do wielkiego świata. Aż strach pomyśleć, nieco ponad dwadzieścia lat wcześniej były to w większości pola uprawne. Myślę sobie, że to najlepszy dowód na migracje ludności ze wsi do miast i na rozrastanie się stolicy.

Mijam centrum handlowe Land. Dobrze pamiętam, kiedy je otworzyli. Zaledwie kilka lat po Okrągłym Stole. Jaki to wtedy był przebój, wielki świat do nas zawitał. Człowiek myślał, że teraz to będzie się żyło inaczej, lepiej, a prawda jest taka, że więcej z tym kłopotów. Obok bloki osiedla Służew Nad Dolinką, które powstały mniej więcej w tym samym czasie, co północny Ursynów.

Kiedy do ciebie chadzałem, nie było tego wszystkiego. Poznałem cię na jednym z niedzielnych spacerów na terenie obecnego Ursynowa. Nigdy nie lubiłem zbytnio towarzystwa, więc poszedłem po porannej mszy, aby pobyć samemu. To samo zrobiłaś ty. Spotkaliśmy się gdzieś na skrzyżowaniu Migdałowej i Mandarynki, pewnie był rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty drugi, może trzeci. Pamiętam to do dziś: łany zboża, nieopodal niewielki las i ty, podobnie jak ja, uciekałaś od ludzi. Spędziliśmy tamtego dnia ze sobą ładnych kilka godzin. Potem widywaliśmy się niemal co niedzielę w tym samym miejscu. Aż zaprowadziłaś mnie na Nowoursynowską, pod ten sześćsetletni dąb, Mieszko Pierwszy, który teraz jest pomnikiem przyrody.

Tam po raz pierwszy się pocałowaliśmy; siąpił wiosenny deszcz, my schowani pod drzewem, które i tak nas niewiele chroniło, wokół pola i las. I pod nim także kochaliśmy się po raz pierwszy. Był lipiec, chłopi robili sianokosy, a my przez cały dzień siedzieliśmy w cieniu jego liści i podjadaliśmy agrest od ciebie z ogródka, a potem gdy nastał wieczór, skosztowaliśmy siebie nawzajem — nawet twoje usta smakowały agrestem. I miałem wrażenie, że pachniałaś sianem. Jak sobie pomyślę, to agrest będzie mi się zawsze kojarzył z tobą. I trochę z twoimi rodzicami, bo co nie próbowałem się zbliżyć, czułem ich ukłucia. Ilekroć jem agrest, stajesz mi przed oczyma ty, wciąż tak samo młoda, tak samo dziewczęca i niewinna. Mówią, że pamięć jest zawodna, a ja sobie myślę, że często siedzą w niej obrazy sprzed lat, które w niezmienionej formie zabierzemy ze sobą aż do grobu. Dla mnie takim obrazem jesteś ty leżąca na wznak na trawie, taka odprężona, taka spokojna i uśmiechnięta, z kołyszącymi się na wietrze w twoich źrenicach gałęziami Mieszka Pierwszego. Często jak zasypiam, czuję tę mieszaninę niebiańskich zapachów z tamtego wieczoru: woń agrestu zmieszaną ze słodką nutą kobiecego erotyzmu.

— Dobrze mi z tobą — powiedziałaś i spojrzałaś mi w oczy. — Wiesz, ale ja niedługo wyjeżdżam na studia i nie będziemy się tak często widywali.

— To nic, będę cię odwiedzał. — Przytuliłem się do ciebie.

— Kto wie, jak to może być. Ty tu, ja tam… Rodzice mówią, abym się przestała z tobą spotykać.

— Ale nie posłuchasz ich?

— Mówią, że u ciebie w domu to zacofanie, życie niegodne kogoś wykształconego, i że ja zasługuję na coś więcej.

— Jedno jest pewne, Aniu, ja nie zasługuję na ciebie.

To cię poruszyło, podniosłaś się i wyszeptałaś:

— Nie wiem, co mam robić. — Rozpłakałaś się i ruszyłaś biegiem w stronę domu.

Potem zaczęto budować pierwsze bloki na Ursynowie. A jakby wraz z ich budową, ciebie wysłano na studia do Lublina. Kontakt między nami się utrudnił, ale nie urwał. Gdy tylko przyjeżdżałaś, szliśmy znów pod Mieszka Pierwszego. I niemal za każdym razem się kochaliśmy. Nawet zimą, jak ledwo przebrnęliśmy przez zaspy, zaszyliśmy się w krzakach i robiliśmy to na stojąco. A gdy ty nie przyjeżdżałaś, pisaliśmy do siebie listy. Ileż to na strychu w starej skrzyni ich nadal mam. Każdy zabezpieczony, aby się nie zniszczył, a te wyjątkowe oprawiłem w ramki. Czasem ja wsiadałem w pociąg i jechałem do ciebie, ale miałem wrażenie, że się mnie trochę wstydziłaś, bo nigdy nie wyglądałem na miastowego.

Chyba w siedemdziesiątym piątym, kiedy Osiedle Służew Nad Dolinką się budowało, a pierwsze bloki Ursynowa zostały zasiedlone, napisałaś mi, że jesteś zmęczona i żebym nie przyjeżdżał na weekend. Wiedziałem, że masz mnóstwo zajęć na uczelni, więc nie nalegałem. W wakacje przyjechałaś, ale byłaś już jakaś inna. Sama zabrałaś mnie pod Mieszka i wtedy kochaliśmy się po raz ostatni. Gdzieś w sercu przeczuwałem, że to koniec, ale nie byłem w stanie dopuścić tego do świadomości.

Właśnie przechodzę Aleją Ken, przedłużeniem Rolnej przez Surowieckiego. Po prawej minąłem bloki przy Końskim Jarze, po lewej przy Koncertowej. Ale też po prawej wznosi się Kopa Cwila, sztuczne wzniesienie usypane z uszkodzonych prefabrykatów budowlanych i ziemi wybranej przy budowie dróg i budynków. Pamiętam, jak powstawała wraz z pierwszymi blokami na Ursynowie. Zwróciłem na nią uwagę, gdy po raz ostatni szedłem na spotkanie z tobą, brnąłem w głębokim błocie i zastanawiałem się, ile prawdy w tym, co mówiono w telewizji o planach na budowę wielkiego Ursynowa. Okazało się, że to była sama prawda. Kolejne bloki po prawej przy Wiolinowej — dobrze pamiętam, jak je oddawano do użytku, pewnie był rok siedemdziesiąty siódmy, może ósmy. Nasz dalszy sąsiad, którego wysiedlono, dostał tutaj mieszkanie. Poszedłem raz do niego w odwiedziny zaraz po zasiedleniu i to, co pamiętam najbardziej, to wszechobecne błoto. Nawet w twoich okolicach, gdy te tereny jeszcze nie należały do Warszawy, nie było tyle błota. Zupełnie jakby matka ziemia chciała zaprotestować przed kolonizacją kolejnych terenów i błotem próbowała zatrzymać ludzi. Pamiętam, że aż wstydziłem się wejść do jego mieszkania w tak ubłoconych butach — on w tym wielkim świecie, a tu przychodzi taki chłopek i brudzi mu dywany. Ale jak do niego wszedłem, przestałem się wstydzić, bo buty miał jeszcze bardziej umorusane.

Muszę sobie odpocząć, bo nogi zmęczone, wszak mając osiemdziesiątkę na karku, człowiek o wiele już słabszy. Siadam więc na niewielkim trawniku za Surowieckiego i wspominam ciebie. Wiele razy chadzałem w okolice twojego domu, aby próbować się do ciebie zbliżyć, może cię zobaczyć, mimo iż mieszkałaś w lubelskim internacie. Na dobrą sprawę nie wiem, po co to robiłem, po prostu musiałem, i już. Trochę dalej przy Surowieckiego stoi ursynowski Megasam, w którym czasami robiłem zakupy. Pamiętam, że wkrótce po jego otwarciu kupiłem tam fajerwerki na Sylwestra. Cieszyłem się jak dziecko. A potem doszły mnie informacje, że niedługo ugiął się od śniegu dach, a trzy lata później zapaliły się fajerwerki i spłonęła część magazynu. Tak sobie czasem myślę, co to by było, gdyby ten dach spadł mi na głowę.

Ruszam dalej na południe i mijam po prawej Pasaż Ursynowski, który oddano dokładnie na przełomie dekad. W tym całym skupisku wielkich bloków ten fragment jest nieco inny: niskie szeregowce z witrynami sklepów i nieregularnymi dachami, co sprawia wrażenie luksusu. Wtedy przestałaś zupełnie przyjeżdżać do rodziców. Słuchy mnie doszły, że zamieszkałaś z kimś od siebie z roku. Ale ja wcale nie odpuszczałem, nadal chadzałem w okolice domu twoich rodziców. Chyba po prostu nie chciałem się pogodzić z tym, że nie jesteśmy razem. Nawet raz pojechałem do Lublina, skryłem się gdzieś w zaroślach i obserwowałem wyjście od ciebie z wydziału. Szłaś w objęciach mężczyzny, który w żadnym względzie nie przypominał mnie: był wysoki, świetnie ubrany i taki męski. Wsiedliście do jakiegoś zachodniego samochodu i odjechaliście z piskiem. Poczułem, że między nami stanęli nie tylko twoi rodzice, ale i przepaść cywilizacyjna. Bo mnie nawet nie było stać na malucha, a ten twój facet jeździł czymś z wielkiego Zachodu. Poszedłem do dworcowego baru i upiłem się, aż milicja zawiozła mnie do izby wytrzeźwień. Wracając pociągiem, obiecywałem sobie, że koniec z tymi sentymentami, czas zadbać o siebie. Ale jak tylko dotarłem do Warszawy, zrobiło mi się smutno, jakoś żałośnie i znów polazłem pod dom twoich rodziców.

Przechodzę teraz obok galerii Ken Center, która powstała w wyniku rozbudowy marketu Leclerc. To obecne centrum handlowe niewiele przypomina tamten stary market, który istniał jeszcze pod inną nazwą na początku lat osiemdziesiątych. Po prawej bloki przy Hawajskiej. Oddawano je również na początku dekady. Wtedy już powoli sobie odpuszczałem, choć jeszcze czasem chadzałem w twoje okolice czy pod Mieszka Pierwszego. Zdarzyło się nawet zabrać tam jakąś koleżankę, ale w gruncie rzeczy nie byłem nią zainteresowany i nie zostaliśmy parą. Bezustannie siedziałaś mi w głowie, mimo iż czułem, jak rośnie między nami wielki mur. Myślę sobie, czy przypadkiem to nie było tak, że wraz z przyłączeniem terenów, gdzie mieszkałaś, do Warszawy, w tobie nie obudziła się chęć brnięcia ku cywilizacji. W końcu bycie Warszawiakiem do czegoś zobowiązuje.

Dalej mijam Multikino przy Indiry Gandhi. W czasach gdy je oddano, byłem już dawno po studiach, z ciepłą posadką na SGGW i wspomnieniami ciebie, które nie chciały mnie opuścić. Co nie próbowałem sobie ułożyć życie z jakąś kobietą, część mnie protestowała i uciekałem niemal w panice. Multikino powstało pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Jakież kolejki się tu ustawiały, bo niemal każdy chciał zobaczyć film w tak wielkim i nowoczesnym kinie.

Gdy dochodzę do Płaskowickiej, tu po lewej jest adres KEN pięćdziesiąt cztery, gdzie mieści się lokalna klubokawiarnia, w której czasem wygłaszane są prelekcje historyczne i nie tylko. Byłem tam raz na odczycie na temat historii Ursynowa. Serce się krajało, jak przypominałem sobie czasy, gdy byliśmy razem. Tę część Ursynowa wybudowano w latach osiemdziesiątych, kiedy ja już poszedłem na studia. Wtedy dowiedziałem się, że ułożyłaś sobie życie z tym mężczyzną, którego przy tobie widziałem.

Skręcam w lewo w Płaskowickiej, aby zajrzeć na tymczasowo przeniesiony w to miejsce Bazarek na Dołku. Jego stała lokalizacja znajdowała się kilkaset metrów stąd, ale zmieniono ją na czas budowy obwodnicy. To najznamienitszy bazarek na Ursynowie, lokalnie znany równie dobrze jak Bazar Różyckiego na skalę całej Warszawy. Aż dziwnie się wchodzi między stragany w innym miejscu, wciąż nazywając to Bazarkiem na Dołku. Przechodzę obok kolejnych stoisk. Sam nie wiem, czego szukam. Tu artykuły spożywcze, tam mnóstwo drobiazgów, dalej widzę warzywa i owoce. Waham się, czy tam podejść, bo jestem już bardzo zmęczony i każde wchodzenie w skupiska ludzkie powoduje jeszcze większe wyczerpanie. Ale podchodzę pchany ciekawością. Soczyste jabłka, smakowite gruszki, czerwone wiśnie, trochę porzeczek i… agrest! Jest agrest!

— Po ile ten agrest? — pytam sprzedawczynię. Nawet na nią nie patrzę, interesuje mnie tylko pudełko z agrestem.

— Osiem złotych, drogi panie — odpowiada słabym głosem. — Świeżutki, dziś rano zrywany.

Dobrze wiem, ile prawdy w tych słowach. Kobieta przyjechała tu skoro świt, więc musiałaby zrywać agrest po nocy.

— Naturalnie, naturalnie. — Kiwam głową. — To wezmę opakowanie.

Sięgam do kieszeni po portfel, ale właśnie sobie przypominam, że został na szafce w przedpokoju. Widzę przed sobą wyciągniętą dłoń kobiety z agrestem.

— Bierze pan? — pyta poirytowana sprzedawczyni.

— Nie, zapomniałem z domu pieniędzy. — Powoli odwracam się, aby wyjść z bazarku.

— Czekaj pan. Wygląda pan na dobrego człowieka i że ten agrest panu naprawdę smakuje.

Spoglądam na nią nieśmiało.

— Weź pan za darmo, dziś nikt nie chce go kupować, tylko inne owoce — ciągnie. — Lepiej, żeby pan go zjadł, niż miałby się zmarnować.

— Naprawdę? — Nie wierzę w to, co słyszę.

— Młodemu to bym nie dała, ale takiemu jak pan to grzech nie dać. — Uśmiecha się.

— Ale pani straci…

— Raz stracę, drugi raz zyskam, życie kołem fortuny się toczy. Kto wie, może to ostatni agrest w pana życiu?

— Ale…

— Bierz pan, bo się rozmyślę — podnosi głos.

Z dużą niepewnością sięgam po pudełko z agrestem, nie mogąc spojrzeć sprzedawczyni w twarz. Wiem, że powinienem, że tak doceniłbym jej gest, ale nie jestem w stanie.

Odchodzę najszybciej, jak potrafię. Idę w nieokreślonym kierunku przytłoczony tym, co się stało. Czuję się z jednej strony dobrze, że mam to, czego chciałem, ale z drugiej znów dopada mnie wrażenie, że ten przywilej to z racji wieku, a to informacja dająca mi do zrozumienia, że już jestem bardzo blisko. Sam nie wiem, czy nie wolałbym odejść bez agrestu, tak przynajmniej czułbym się w pełni sił i zdrowia. Drepczę, gdzie mnie nogi poniosą, nie patrzę na ulice, budynki, czy cokolwiek innego. Chyba chcę uciec od swojego wieku. Na dłuższy moment niemal tracę świadomość. Przed oczyma pojawia mi się na chwilę jakieś duże skrzyżowanie, potem męcząca wędrówka szybkim krokiem, kolejne duże skrzyżowanie i wchodzę na brukowaną drogę, która wydaje mi się dobrze znajoma. Ostrożnie stawiam stopy, aby nie skręcić kostki. Jestem wykończony. Chyba nigdy w życiu nie czułem się tak zmęczony. W końcu dostrzegam, że siadam na trawie obok jakichś stalowych konstrukcji. Niemal padam ze zmęczenia. Zamykam oczy i zasypiam, trzymając w ręku plastikowe pudełko agrestu.

Budzę się nadal zmęczony, ale już przytomny. Słońce chyli się ku zachodowi. Patrzę przed siebie, a wokół stoi kilka osób w szerokim okręgu. Ktoś właśnie podchodzi, dzwoniąc na pogotowie, słyszę.

— Proszę nie dzwonić — mówię. — Wszystko ze mną w porządku, chciałem po prostu odpocząć. — Ale dociera do mnie, że mój głos jest ledwie słyszalny.

— Już zadzwoniłam — mówi młoda dziewczyna. Spoglądam jej w twarz i jest tak podobna do ciebie: kolor włosów ten sam, rysy podobne, budowa ciała niemal identyczna. — Gdzie pan mieszka?

— Ja?… Na Rolnej.

— Naprawdę? Ja, można powiedzieć, również — energicznie odpowiada dziewczyna. — W zasadzie na Gminnej, która była kiedyś Rolną, na Ursynowie, nie na Mokotowie. — Siada koło mnie. — Ale pewnie pan jej nie kojarzy.

— Kojarzę. — Uśmiecham się. — I to bardzo dobrze.

— A co pan tutaj robi?

— Sam nie wiem. — Rozglądam się po raz pierwszy i właśnie dociera do mnie, że siedzę pod Mieszkiem, dębem z naszej młodości. Jak tu dotarłem?

— Rozsypał się panu agrest. — Dziewczyna sięga i zaczyna zbierać do pojemnika nieco rozsypanych owoców. Nagle zakrywa dłońmi twarz i zaczyna płakać.

Sposób, w jaki płacze, tak bardzo przypomina mi ciebie. Próbuję się podnieść, ale nogi odmawiają posłuszeństwa. Szoruję tylko piętami o trawnik, na którym siedzę. W końcu zaprzestaje prób i pytam:

— Coś się stało?

— Znam pana — odpowiada dziewczyna przez łzy. Spogląda na mnie, a ja widzę ciebie. — Ten agrest, ten dąb i ta Rolna. — Ponownie zakrywa dłońmi twarz.

Nie rozumiem, co do mnie mówi. Czy ja się nadal nie obudziłem i śnisz mi się ty?

— Poczęstuj się. — Mimo iż miesza mi się w głowie, podnoszę pojemnik z agrestem i podsuwam bliżej niej.

Dziewczyna powoli opanowuje płacz.

— Ma pan na imię Jerzy i tu, pod tym dębem przeżywał pan swoją wielką miłość — mówi. Sięga po agrest, wkłada do ust jeden owoc, ostrożnie rozgryza, nieco się krzywi i uśmiecha. — Faktycznie, smakuje tak, jak to słyszałam. Wie pan, że nigdy nie jadłam agrestu? Znam go tylko z opowiadań.

— Naprawdę. — Chyba nie dociera do mnie to, co słyszę.

— Tak, kilka razy chciałam już go spróbować, ale za każdym razem rezygnowałam, aby nie konfrontować swojej wyobraźni z rzeczywistością. Powiem panu, że jest pyszny: trochę słodki, mocno kwaśny i niepowtarzalny. — Sięga po kolejny owoc i rozgryza go równie wolno.

— Kim ty jesteś? — pytam szeptem.

Dziewczyna spogląda mi w oczy już bez łez.

— Pana przyszywaną, a może niedoszłą wnuczką. — Targana skrajnymi emocjami wybucha śmiechem. — Też mam na imię Ania, po niej.

Nie wierzę w to, co słyszę.

— Tak, panie niedoszły dziadku — nadal się zaśmiewa. — Panie Jurku, ona nigdy nie przestała pana kochać, tylko rodzice, kariera i wielki świat zawróciły jej w głowie. Od kiedy pamiętam, opowiadała mi o panu.

— Mówisz, dziecko, o Ani? — zadaję głupie pytanie.

— Tak, wiem, że tu mieliście pierwszą randkę, tu się kochaliście. A teraz niech pan spojrzy. — Pokazuje ręką w górę na drzewo, pod którym siedzimy. — Ktoś go podpalił w zeszłym roku. Nawet wasze miejsce spotkań mało nie zostało zniszczone. Babcia mówiła, że zrobiła to rodzina dziadka, bo dziadek zawsze był zazdrosny o pana i całą waszą historię.

Rozglądam się i faktycznie widzę poczerniałe od ognia gałęzie i pień. Do tego konary wsparte są na stalowych słupach, tak, aby nie rozdarły Mieszka.

— Jeszcze miesiąc temu babcia wahała się, czy się do pana nie odezwać — kontynuuje. — Ledwo żyła, a myślała tylko o panu.

— Jak to ledwo żyła? — pytam niepewnie.

— Hmmm… — Opuszcza głowę, wstrzymuje oddech. — Właśnie wracam z jej pogrzebu, panie Jurku.

Gdy to słyszę, odchodzą ode mnie wszystkie siły witalne. Czuję, jakbym umierał sam.

— Myślę, że to ona nas tu przyprowadziła — szepcze, bierze mi z ręki pudełko z agrestem, stawia na trawniku i przytula się do mnie.

Zaczynam płakać jak dziecko. Czuję, jakbyś to była ty.

A może to nadal ty?…

Walka ze snem

Walka ze snem

Wschód słońca, dzień

Powoli umieram. Rak mózgu zmienia percepcję całkowicie. Czasem mam wrażenie, że oglądam świat w telewizji: żadnych emocji, oprócz usilnej chęci, żeby przeżyć jeszcze jeden wschód słońca. Mniej istotne słoneczne dni czy wieczory przy kominku razem z rodziną. Pragnę zobaczyć, jak niebo powoli rozświetla się, znika aksamit nocy.

Guz umiejscowił się w takim miejscu, że lekarze mówią, iż wystarczy raz zasnąć, a już się nie obudzę. Tym razem więc odpoczynek jest równy odpoczynkowi wiecznemu.

Nie śpię już prawie od dwóch tygodni. I sam nie jestem pewien, czy ta moja zmieniona percepcja to kwestia guza czy tylu nieprzespanych nocy. Niemalże co godzinę wypijam kawę, która daje mi odrobinę nadziei, że dzięki niej nie zasnę. Stała się jak tlen na co dzień, jak szklanka wody po wysiłku, jak grawitacja, która nie pozwala odlecieć z twardej ziemi.

Już ledwo patrzę na oczy mimo dwóch kaw z rzędu. Jak widać, wszystko ma swój limit, również pobudzająca moc kofeiny. Powoli odpływam w stronę snu. Powieki są coraz cięższe, wzrok całkowicie mętny. A jeszcze zostało tylko pół godziny. Nie mogę zasnąć, nie zobaczywszy wschodu. Zapowiadali idealnie czyste niebo, więc wschód słońca będzie wyglądał z mojego okna na czternastym piętrze widowiskowo. Muszę go zobaczyć, ostatni raz!

Resztkami sił idę na czworaka do kuchni, wsypuję do kubka dwadzieścia łyżeczek rozpuszczalnej kawy i włączam czajnik. Dobiegają mnie trzaski i szum podgrzewanej wody. Opieram się o kuchenne krzesło, nogi całkowicie odmówiły posłuszeństwa. Zalewam kawę, mieszam, dolewam dużo zimnego mleka i wypijam jak najszybciej. Powietrze wypełniają dziwne mroczki i szum. Umysłem odrywam się od ciała. I czekam na wschód słońca. W końcu upadam na podłogę. Ale kątem oka zauważam poświatę od strony okna. Pełznę w tamtym kierunku. Unoszę głowę, twarz przyklejam do szyby balkonu i widzę pierwsze promienie. Na idealnie czystym niebie. Najpierw rozświetla się sufit w salonie, po chwili ściany, aż w końcu i moja twarz. Oczy wypełniają się jasnością.

Widzę najpiękniejszy wschód słońca w moim życiu.

Odpływam…

Twój HP

Twój HP

Macierz, Technologia, Tech, Danych, Cyfrowy, Sieci

Stary komputer zaniemógł. Szum, wycie wiatraka, bzyknięcie i koniec. Nic dziwnego, miał już trzy lata, czyli staruszek. Wystawiłem więc go na wyciągniętych rękach za okno, zamknąłem oczy, odmówiłem komputerową modlitwę i puściłem z ósmego piętra. Stałem przy oknie, nie za bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. Komputera nie miałem, telewizora już dawno też nie, książek nie czytałem, więc pozostało mi wpatrywanie się w świat. Z zamroczenia wyrwało mnie pukanie do drzwi.

– Kogo licho niesie? – spytałem, otwierając drzwi.

– Panie kochany, przyszłam panu podziękować – powiedziała kobieta z miną, jakby złapała Pana Jezusa za bosą stópkę.

– A za cóż to? – Skrzywiłem się.

– Mój mąż szedł do kolegów na libację, właśnie odkręcił flaszkę, postawił ją na chodniku, aby zapalić papierosa, i pański komputer spadł na flaszkę. Jak to zobaczył, rzucił papierosa i pobiegł do pobliskiego kościoła, aby się modlić.

– Ale…

– To dzięki panu! Mąż mówi, że to cud, że go nie zabiło. Powiedział, że resztę życia spędzi bogobojnie!

– Ale…

– Jestem tak bardzo panu wdzięczna! – Chwyciła mnie za ramiona i pocałowała prosto w usta. – Mój zbawicielu!

Dwie godziny później wyszedłem z domu dumny i blady. Ja, wielki informatyk, zbawiciel alkoholików, nadzieja umęczonych szedłem kupić sobie nowy komputer. Jakiś przechodzień gryzł znaczek Apple’a, nieco wyżej roiło się od symboli systemu operacyjnego Microsoftu, a na niebie świeciło coś podobnego do ikonki Gadu-Gadu. Przydrożne reklamy kusiły znamienitymi markami. Ale dla mnie był tylko jeden święty Marek, a właściwie święta marka: to Hewlett Packard.

Wszedłem więc do marketu komputerowego i od razu skierowałem się do stoiska z laptopami. Niestety, nie wziąłem z domu okularów, owładnięty słowami kobiety sprzed dwóch godzin. I tak widziałem takie notebooki jak: Ell (czy to ten wydawca prasy dla kobiet?), Sus (zdaje się to nawiązanie do aktywności fizycznej), Cera (czyżby coś o urodzie?), Hujowiej (tego raczej nie chciałem), Piano (aż dziw, że są firmy aż tak wielobranżowe), nawet był jakiś wyprodukowany na Nowo czy coś. Jednak na końcu był mój producent: HP. HP… HP…….. Westchnąłem tylko głęboko i poprosiłem o moje marzenie.

W domu go odpaliłem. Cichutki jak alkoholik z flaszką denaturatu. Włączyłem przeglądarkę. Wyświetliła mi się strona reklamowa HP. Kliknąłem. Ale w tym momencie zaczęło się!

Notebook zawył wentylatorem, zamrugał wszystkimi diodami, błysnął kamerką i wyświetlił na ekranie napis najbardziej romantyczną czcionką, Times New Roman:

Kocham Cię, Antosiu! Ajlowjucię!

Zamarłem. Czyżby to wirus? Chwyciłem więc mojego służbowego pandrive’a i jak najszybciej zainstalowałem z niego antywirusa. W tym momencie jeszcze bardziej zaszumiało i ikonka antywira pękła, a po chwili rozsypała się na drobny pył. Przeraziłem się, bo który wirus może mieć takie możliwości, taką siłę? Wtem ekran znów zamigotał i pojawiło się wyświetlone zdjęcie przedstawiające negatywny wynik badania na obecność HIV, a obok napis:

Nie potrzebujemy antywirusa, jestem czysty, twój HP.

Złapałem mocniej myszkę, ale w tym momencie ona sama zaczęła mi jeździć pod dłonią. Puściłem ją i chciałem wyświetlić stronę, jak pozbyć się wyjątkowo groźnych wirusów. Już wpisałem na pamięć adres, ale zauważyłem, że zamiast polskiej strony jest wprowadzona nazwa w obcym języku, innymi literami. Zerknąłem na prawy dolny róg ekranu i ustawiona była klawiatura w języku chińskim. I zamiast strony z przepisami na wyleczenie komputera, wyświetliła się chińska strona pornograficzna, a na niej ośmiu facetów z jedną kobietą. Pod spodem pojawił się napis:

O ludzi nie jestem zazdrosny, ale komputerów nie waż mi się oglądać. Twój HP.

Byłem w pułapce. Mój komputer oszalał.

Przez najbliższe kilkanaście godzin oglądałem setki pornoli w różnych, czasem niezrozumiałych dla mnie kombinacjach, i odchodziłem od zmysłów. Tyle pieniędzy wydanych tylko po to, aby mieć przemęczone przedramię…

W końcu, gdy już miałem dość, resztkami sił wstałem od komputera, podszedłem do okna, za którym panowała nieprzenikniona ciemność, stanąłem na parapecie, zamknąłem oczy i przechyliłem się w stronę śmierci…

Ten lot trwał całe moje dotychczasowe życie…

Aż gruchnąłem, jak mi się wydawało. Rozejrzałem się: byłem zawinięty w jakieś płótno i wszędzie paliły się świece. „Tak wygląda niebo” – pomyślałem.

Lecz spomiędzy świec, z całkowitej ciemności wynurzyła się twarz kobiety, która zapukała do mnie rano.

– Jesteś, mój zbawco! – zawołała. – Spójrz, to na twoją cześć.

Rozejrzałem się. Wcale nie byłem w niebie. To, co mnie uchroniło przed śmiercią to płótno służące jako baldachim nad czymś, co wyglądało jak ołtarz.

– Mąż już nie pije, mój zbawco! Jesteś wreszcie tam, gdzie być powinieneś, na ołtarzu!

Znikanie

Znikanie

Biblioteka, Biblioteka Recepcja, Uroda

– Koniciła – przywitałem klienta.

– Koniciła – odpowiedział. – Chcę zniknąć.

– To fantastycznie, nasza firma się w tym specjalizuje. Ale czy jest pan pewien?

– Najzupełniej w świecie.

– Ale to jest wbrew obowiązującym trendom mody.

– To nic, chcę zniknąć, i już!

– Tak… Jak mówiłem w tym się specjalizujemy, ale w swoim statucie mamy napisane zgodnie z modą, która przyszła z Zachodu: „not be evil”, więc jestem zmuszony przedstawić panu wszystkie przeciw,

– Ok, w pełni pana rozumiem, sam pewnie zrobiłbym to samo. Nawet powiem panu, że dziwi mnie własna chęć zniknięcia.

– Dziwi? – spytałem.

– Tak. Byłem z tym, zgodnie z panującą modą, u psychoterapeuty, który stwierdził, że takie zniknięcie mi się po prostu należy.

– Należy, powiada pan?

– Tak, płacę składki zdrowotne, emerytalne, więc należy mi się pomoc w zniknięciu, a potem stosowna renta.

– Przykro mi, drogi panie, ale my takiej renty zapewnić nie możemy. Specjalizujemy się jedynie w znikaniu.

– Ach tak. To ja nie chcę tak zniknąć.

– Czemu?

– Bo nie będę miał z czego żyć.

– Nie, nie, nie, drogi panie. Pan nas źle zrozumiał. My pomagamy znikać na dobre.

– A ja myślałem, że na dobre i na złe.

– Nie, drogi panie. To dobry serial, ale naszą dewizą jest przecież: „not be evil”.

– Ach, faktycznie.

– No.

– Na czym miałoby polegać takie zniknięcie? Mogę poznać szczegóły?

– Niestety, to tajemnica.

– Tajemnica? Dla mnie? Dla klienta?

– Oczywiście. Bo mógłby pan się upić i komuś to wyjawić.

– Rzeczywiście.

– No, pomyśleliśmy o wszystkim, prawda?

– Tak… tylko w tej sytuacji to ja się boję.

– Naprawdę?

– Tak, aż mnie poty oblewają.

– To niech pan podejdzie.

– A po co?

– Muszę pana powąchać.

– Powąchać?

– Tak. A nie słyszał pan, że strach da się wyczuć węchem?

– Coś mi świta.

Klient podszedł.

– Drogi panie, pachnie pan przednio, ale nie możemy pana obsłużyć.

– Czemu?

– Bo cała nasza praca pójdzie na marne.

– Dlaczego?

– Ponieważ właśnie wyczułem, że umrze pan w ciągu trzech tygodni.

– O, nie!

– O, tak!

– A nie mógł pan tego przede mną zataić?

– Niestety, drogi panie, nie. Gdybym to zataił, stałbym się zły, a naszą dewizą jest…?

– Faktycznie, „not be evil”.

– W takim razie żegnam pana i niech panu ziemia lekką będzie.

– Dziękuję! Napiszę o was dobrą opinię w internecie!

Za ścianą – recytacja

Za ścianą – recytacja

Recytacja mojego opowiadania z muzyką też mojego autorstwa. Jest to zapowiedź książki “CZERŃ NORMALNOŚCI” – zbioru opowiadań – która ukaże się jesienią. To zbiór tekstów psychologicznych, a motto przewodnie brzmi:
” — Nienawidzę tych idiotów, którzy chcą odstrzału dzików. — Trzasnęła za sobą drzwiami, wchodząc do kliniki aborcyjnej…”
A oto inny fragment z opowiadania tytułowego:
“Zwyczajny człowieczy żywot, pełen błędów, potknięć, grzeszków czy nawet wielkich grzechów. Bo czym byłaby najdoskonalsza konstrukcja natury bez niedoskonałości? Powtarzalnym stemplem spod ręki zblazowanego urzędnika błękitu? Może efektem rytualnego obrzędu zwanego miłością?”