Przecież jestem z miasta — droubble

Przecież jestem z miasta — droubble

Wyszedłem na ulicę w najmodniejszych ciuchach. Do tego z przystrzyżoną brodą, w nowiuśkich sneakersach i oblany najnowszym zapachem od Giorgio Armaniego, przeglądając swój profil na Tinderze, gdzie tryskam optymizmem, zarażam uśmiechem i mam do siebie dystans.

W końcu jestem z miasta.

Wszedłem do korporacji, w której spędzę następne dwanaście godzin, aby zarobić na wielki apartament, podróże, gdzie zrobię sobie zdjęcia z palmami, wielbłądami i wulkanem Fuji w tle.

W końcu jestem z miasta.

Pytam koleżankę, jak jej mija dzień, na co słyszę, że jest w kiepskim humorze. Bardzo jej współczuję, ale odchodzę, aby mnie nie zaraziła tym humorem, bo ja muszę być zawsze uśmiechnięty.

W końcu jestem z miasta.

Tego dnia podpisuję umowę z klientem na dwa miliony miesięcznie. To się nazywa osiągnięcie! A nie byle co!

W końcu jestem z miasta.

Wracam do domu, spędzam godzinę na siłowni i dwie na jodze. Trzeba o siebie dbać.

W końcu jestem z miasta.

Kładę się spać głodny, gdyż późno nie jem, bo dbam o linię.

W końcu jestem z miasta.

Zasypiam, przypominając sobie, że odeszła ode mnie narzeczona, ponieważ stwierdziła, że nie potrafi żyć z manekinem. Uśmiecham się na tę myśl. Przecież to nic nie boli.

W końcu jestem z miasta.

2 thoughts on “Przecież jestem z miasta — droubble

  1. Co tam narzeczona, bohater zapomniał o czymś dużo ważniejszym. Nie opublikował na Facebooku swoich tryskających optymizmem i “pozytywną energią” (moje ulubione bezprzedmiotowe pojęcie) zdjęć z Fuji!

    Pozdrawiam.

    1. Hej, Gabrielu.
      Dzięki.
      No taki klimat mamy, że tacy ludzie wykwitają.
      Pozdrawiam.
      ps. Twój tekst na pewno przeczytam, ale chwilowo nie za bardzo z czasem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *